The
history of the rock'n roll band
Najpierw było
nic. Potem długo, długo nic. Aż w końcu, a był chyba rok
1979, spotkali się nieletni Mariusz Jeziorko (Jezior), Tomasz
Pytel, Andrzej Gondek i Jacek Bojanek (Wally) i na jakiejś
imprezie umówili się, że zostaną gwiazdami rock’n rolla.
Niestety nie umieli na niczym grać. Ale, że poza tym też
niczego innego nie umieli, więc wybór był prosty. Celem miał
być Sex, Drugs and Rock’n roll - w ludowych przekazach znane
bardziej jako: „wino, kobiety i śpiew”.
Nie wiedząc jeszcze dokładnie, jaka jest różnica pomiędzy
gitarą, basem a perkusją, podzielili skórę na niedźwiedziu.
Jeziorko miał zostać wirtuozem garów, Gondek basu, a Pytel i
Bojanek oddelegowani zostali do roli pokładowych wioślarzy (jak
to na galerach). I tak narodziła się kapela Garaż (ang. The
Garage).
Żerując na naiwności rodziców, młodociani kupili wzorcowy
komunistyczny sprzęt grający i ruszyli na podbój lokalnego
rynku muzycznego, czyli okolicznych osiedlowych piwnic i garaży.
Stąd nazwa Garaż (nazwa „Piwnica” jakoś nie brzmiała). Po
niedługim czasie zawładnęli Domem Kultury w Ogrodzieńcu i
linią PKS Zawiercie - Ogrodzieniec.
Na drugim końcu Zawiercia, gdzieś na ul. Armii Czerwonej niejaki Wojciech Mielczarek (zwany dalej Mielczarem) zaczynał marzyć o karierze rockmana. Po nocach, na ławce pod blokiem, brał potajemnie lekcje wiosłowania od sąsiada Waldka Wisły. Nauka przebiegała na wyłudzonym od dziadka Mielczarka pudle akustycznym z cygańskim rodowodem. Z braku kasy i dramatycznej potrzeby reprezentacyjnego wiosła elektrycznego Mielczarek zdecydował się, że zrobi sobie gitarkę sam. I nie wiedząc jeszcze, do czego może doprowadzić niekontrolowana fascynacja AC/DC, po nocach w garażu (nomen omen) swojego ojca wyrzeźbił, jak się później okazało, najlepszą w Zagłębiu Śląsko-Dąbrowskim kopię Gibsona SG.
Tymczasem The Garage, po okresie pierwszych osiągnięć, doszedł do rozstajnych dróg. Niby lokalna sława, ale jednak brak kasy, brak sukcesu na większą skalę, brak perspektyw. Bojanek zajął się własną karierą i nie widząc przyszłości w Garażu odszedł do konkurencji: Komory Wysokich Ciśnień - o wiele poważniej traktującej prawa show businessu kapeli w okolicy.
Na jednej z edycji
Rocka nad Wartą w ś.p. Włókniarzu (kurna, co to był za
lokal! Obecnie, tfu! biedronka), zamiast grać, Gondek, Jezior i
Pytel siedzieli już tylko na widowni i (z zazdrości) zajmowali
się krytyką nieletnich wykonawców. Mielczarek naiwnie
sądził, że już się nauczył grać. Szukając składu, do
którego mógłby się przypiąć, zauważył znanych mu z
opowieści Garażowców i wystąpił z propozycją nawiązania
współpracy. I niestety do tej pory jeszcze się nie
odczepił.....
The Garage zwęszył sukces, dostał zastrzyk świeżej krwi i
chęć do dalszego działania. Ćwiczyliśmy ostro w
Ogrodzieńcu, budując repertuar i szukając wokalisty. Rok
później, na następnym Rocku Nad Wartą w Klubie Hutnik
zreformowany Garaż w składzie: Pytel, Gondek, Jezior i
Mielczarek odwalił pierwszy koncert. Potem fakty potoczyły się
już bardzo szybko. Gondek – basista odszedł i kapela się
rozleciała. No........, prawie.
Graliśmy wtedy ciężką muzą, której w okolicy nikt nie
grał. I tym zjednywaliśmy sobie fanów. Dobrze rokowaliśmy,
niestety po dezercji basisty pojawiło się widmo zakończenia
działalności. Życie kapeli uratował fakt, że podczas
koncertu w Hutniku naszą „wyjątkową indywidualnością
muzyczną” zainteresowaliśmy Dzikiego, czyli Andrzeja
Madejskiego - gitarzystę i klawiszowca. Starszy od nas,
małolatów, był on już wtedy znaną postacią
zawierciańskiego szoł biznesu. Nie umiejąc grać na basie,
zdecydował się, że zastąpi Gondka! Trudno to zrozumieć, ale
musiał w nas chyba dojrzeć jakieś przebłyski geniuszu. Była
to dla nas, mimo wszystko, duża nobilitacja.
Nie ukrywamy, że do tego momentu graliśmy na sprzęcie, który
teraz można by określić jednym słowem: TRAGEDIA. Perkusja z
jakiejś dykty wiązana sznurkiem od snopowiązałki,
zunifikowane gitary rodem z jedynej krajowej socjalistycznej
wytwórni, wzmacniacze do nagłaśniania akademii "Ku
czci" itd. Dziki, widząc nasze cierpienia, znając
dyrektora Sławomira Dziadosza załatwił nam wejście do Domu
Kultury we Włodowicach.
I tam kiedyś
jednego pięknego sobotniego poranka, pod kilkucentymetrową
warstwą pyłu (bo właśnie było po cyklinowaniu podłogi)
znaleźliśmy w magazynku sprzęt, który znaliśmy tylko z
nielegalnie sprowadzanych imperialistycznych gazet muzycznych.
Opadającymi szczękami zrobiliśmy kilka dziur w świeżo
wycyklinowanym parkiecie. Nagle oczom naszym ukazały się
mianowicie oryginalne Fendery, Premiery, Marshalle, Zildijany,
Custom soundy, Lab-Seriesy i inne powodujące zawrót głowy
przedmioty pożądania każdego bez wyjątku rockmana, tym
bardziej rockmana spod znaku RWPG. Boże Miłosierny! Nikt inny
tam nie grał i to wszystko czekało tylko na nas. NA NAS!
Większego szoku muzyczno-sprzętowego nie dane nam już było
nigdy przeżyć.
Chociaż mniejsze wstrząsy przeżywaliśmy często. Np. kiedy
widywaliśmy m.in. Marshalla Super Lead 100 wożonego na
chałturę do Lelowa, czy innego Giebła na zafajdanej słomie na
więziennej przyczepie do przewozu świń do punktu uboju, czy
innego unasienniania. Serce nam się kroiło, ale strach o
utratę „wejścia” nie pozwalał na zbytnie bluzganie na
dyrekcję. Rozumieliśmy wielkiego sercem Pana Dyrektora, który
przecież też musiał spełniać swoje obowiązki w stosunku do
lokalnej ludności cywilnej. Wtedy uświadomiliśmy sobie prawdę
dziejową: PRECZ Z LUDNOŚCIĄ CYWILNĄ!
I znów PKS-y z dworca w Zawierciu, tyle tylko, że ty razem w
innym kierunku - do Włodowic. Świątek, piątek... Vivaldi się
przypomina ze swoimi Czterema Porami Rocku. Ale teraz już z
radością i pełną świadomością, że za parę lat Świat
będzie leżał u naszych stóp! O przerwaniu kariery nie było
mowy. Do czasu .....
Dziki po jakimś czasie oczywiście się znudził. Pytel poszedł
na 2 lata bronić ojczyznę przed zakusami wrogich sił. I
zrobiło się dziurawo....
Przenieśmy się w tym miejscu na chwilę na Śląsk. Mielczarek
grając z Garażem w Zawierciu, uczył się jednocześnie w
Katowicach fachu, który obecnie kojarzy się wyłącznie z
braniem łapówek. I tam założył z nudów z kumplami
studentami kapelę Katar. Hałasowali razem z nim Heniek Mekle na
klawiszach (obecny dyrektor szpitala w Jastrzębiu Zdroju),
Maciek Medwecki na bębnach (cholera wie, co się z nim dzieje) i
Tomek Ławniczek (dr n.medycznych – obecnie adiunkt na
Katowickiej Akademii)– świetny gitarzysta, który dla dobra
kapeli poszedł do liceum muzycznego uczyć się grać na
kontrabasie! Robiliśmy chyba piorunujące wrażenie, skoro
kolejny wioślarz został basistą - przechrztą z naszego
powodu!
Katowicki Katar był jednak dość spontaniczną, tymczasową i
przypadkową konstelacją i szybko, bez śladu, przepadł w
czeluściach historii. Nie bez znaczenia był cieniutki, niezbyt
zachęcający do wysiłku sprzęt w klubie Medyk, gdzie kapela
urzędowała. Heniek i Maciek poszli na kobiety i już nie
wrócili. I tak, na placu boju zostali tylko najbardziej
muzycznie opętani Ławniczek i Mielczarek.
A grać im się chciało strasznie, oj strasznie. Po Zawierciu
błąkał się wtedy samotnie niedobitek Garażu – antywojskowy
listonosz Jezior. A Ławniczek i Mielczarek potrzebowali
przecież bębniarza i sprzętu! I nagle olśnienie. Włodowice
is the only way! Był rok 1984. Stan wojenny w kraju. A w naszych
sercach i umysłach panował niepodzielnie Rock&Roll. Wszyscy
kochaliśmy Jarocin, TSA, i inne signia tamtej epoki. W tych oto
okolicznościach narodził się przeflancowany z Katowic do
Zawiercia Katar.
Milicja skutecznie czuwała, naród żył na kartki, a my
byliśmy szczęśliwi i mieliśmy właściwie wszystko. Byliśmy
młodzi, mieliśmy przyjaciół, genialny sprzęt, genialnego
szefa Domu Kultury, mnóstwo energii, mnóstwo pomysłów.
Ławniczek i Mielczarek ćwiczyli potajemnie w czasie zajęć na
studiach. Potem odbywając służbę wojskową w Gliwitzach nie
marnowali czasu nieprzepisowo ukrywając wiosła pod
przepisowymi, jedynie słusznymi pryczami wojskowymi. Wszystko
byłoby super, ale.........
Nie mieliśmy wokalisty. Najpierw Ławniczek zaimportował z
Katowic kumpla z osiedla, niejakiego Grześka Płonkę. Głos
pierwszej wody, ale który chłopak (oprócz totalnie
zbałamuconego przez Mielczarka i rządnego kariery muzycznej
Ławniczka) będzie z Katowic-Ligoty jeździł na próby do
Włodowic dwa razy w tygodniu? Grzesiek potwierdził obawy i
poszedł w długą. Pojawił się Janusz Kowalczyk z Rudnik.
Fajny głos, ale miał ciągoty do „estrady” i też miejsca
nie zagrzał. Zagraliśmy kilka nic nie znaczących koncercików.
Pierwsze wieczorne granie w czasie dyskoteki we Włodowicach,
kiedy to jako zapłatę dostaliśmy od wójta cztery jabole.
Potem gdzieś na wsi, której nazwy już nikt
nie pamięta (przedstawiono nas jako gwiazdę prosto z Jarocina i
nikt się nie zorientował, że to kit.), granie na Dzień
Dziecka w GOK-u, kiedy nobliwe panie nauczycielki wygoniły nas
ze sceny za granie szatańskiej muzyki....
Katar przeżywał rewolucje. Okres moralnego i twórczego niepokoju. Wybujałe ambicje spowodowały, że Jezior został karnie usunięty z kapeli za brak postępów w bębnieniu. Jego miejsce zajął Wojtek Jagusiński. Sprawny bębniarz, trochę z jazzowymi oscylacjami, zdeklarowany antymetalowiec. Człowiek podatny na sugestie. Kiedy mu powiedzieliśmy, że to, co gramy, to właściwie metal, to najpierw zrobił wielkie oczy, potem się obraził, nie wytrzymał i odfrunął. Stara miłość nie zardzewiała i wrócił Jezior. Zrozumieliśmy, że w tej kapeli ważniejsza była przyjaźń niż postęp po trupach. Brakowało nam wokalu, brakowało sukcesu. Zaczęło brakować determinacji. Ławniczek po kilku latach niestety też się zmęczył stagnacją i dojazdami z Katowic. Przyszłość kapeli stanęła pod wielkim znakiem zapytania.
I tu słowo kluczowe w historii Kataru: "dojazdy". Dojazdy na próby. Najpierw do Ogrodzieńca, potem do Włodowic. Mielczarek dojeżdżał z całego Śląska i nie tylko, w zależności od zajęć na studiach, Ławniczek głównie z Katowic. Zawsze będziemy pamiętać, jak w którąś sobotę czekając na Ławniczka na dworcu klęliśmy na czym świat stoi, bo zaspał, nie zdążył na pociąg i uciekł nam autobus do Włodowic. A to oznaczało utratę 38 minut próby! Tomek, kiedy już przyjechał, najpierw dostał opieprz, ale szybko mu odpuściliśmy grzechy, kiedy przejeżdżając przez Rudniki, zobaczyliśmy nasz wcześniejszy autobus leżący na dachu w rowie.
Jak to się stało, że Katar jednak nie padł? Żeby to wyjaśnić, należy cofnąć się w czasie i opowiedzieć o innej zawierciańskiej formacji, założonej przez niewielkiego posturą, ale wielce oddanego Rock’n Rollowi Tomka Cieślińskiego. Ten Mały Rycerz Rocka – gitarzysta założył razem ze swym bratem, Piotrkiem, grającym na bębnach, kapelę Eden. Kapela ta powstała mniej więcej w tym samym czasie, co Garaż i te formacje (jako jedyne w tym czasie w Zawierciu) zdecydowanie nie pałały miłością do siebie. Eden, tak jak inne amatorskie kapele miał problemy ze składem i Tomek, szukając nowych instrumentalistów prowadził szeroko zakrojoną akcję propagacji rocka (chwała mu za to). W ten sposób zaszczepił w Zawierciu wielu chłopakom chęć do grania. Jednym z nich był Paweł Sokołowski. Sokół zakochał się, jak się później okazało nieuleczalnie, w basie i w Iron Maiden i został wciągnięty do formacji Tomka i Piotrka. Kapela zmieniła swą nazwę na Live. Mieli przez jakiś czas stabilny skład, grywali dla ludzi, ale po jakimś czasie i tej kapeli nie ominęły problemy egzystencjonalne.
Próbując rozwiązać trudności personalne Kataru, po długich pertraktacjach skleiliśmy resztki Kataru z Live'm, tzn. do Kataru przyszedł Tomek Cieśliński, Paweł Sokołowski i wokalista Gilu. Mielczar układał muzę i pisał teksty. Zrobiliśmy mały program, zagraliśmy dwa fatalne koncerciki w Kłobucku i wygraliśmy jakiś przegląd w Myszkowie, zagraliśmy w Novum i w klubie politechniki w Będzinie. Był rok 1986.
Pytel będąc
zmilitaryzowany, szybko przekonał się, że otoczonej przez
bratnie kraje, ukochanej Ojczyźnie nic nie zagraża i
zadeklarował chęć powrotu do kapeli. Ale dla jeszcze jednego
gitarzysty nie było w niej miejsca. Przypomnieliśmy sobie
wtedy, że on całkiem nieźle śpiewa. Po wyjściu Pytla z woja
zaczęły się jakieś ruchawki, których efektem było odejście
z Kataru Tomka Cieślińskiego i Gila. Sokół pozostał, a Pytel
stał się nowym wokalistą kapeli. Okazało się szybko, że
jest on także bardzo sprawnym tekściarzem. W tym składzie
zagraliśmy w Novum w Zawierciu razem z Toxyną. Później,
szukając optymalnego składu korzystaliśmy przez pewien czas
także z usług wioślarza Wojtka Kmity. Ostatnim dokonaniem tego
okresu była kaseta na Metalmanię, nagrana w Myszkowie.
Później przyszedł czas poważnych postanowień. Zaczęła się
fala zakładania rodzin, pojawiły się dzieci. Nowe obowiązki i
nadal tylko amatorskie granie, głównie dla własnej
przyjemności. Mielczarek wyjechał. Życie zawiesiło
działalność Kataru na czas nieokreślony.
Przerwa trwała długo. Ale pozostawał w nas niedosyt i chęć
spełnienia. Coś nie było załatwione do końca. Sokół i
Mielczar grywali z bębniarzem Grześkiem Gurbałą - Pastorem.
Długo nosiliśmy się z zamiarem reaktywacji. Niestety nikt nie
miał na tyle odwagi. Decydujący impuls nadszedł z najmniej
oczekiwanej strony..... To znów pełen energii Tomek
Cieśliński poruszył lawinę, która nas porwała. Katar
został zreanimowany. Z wielkim zapałem odgrzaliśmy kilka
naszych starych "hiciorów" z zamierzchłych czasów i
zabraliśmy się za robienie nowych kawałków. Ku naszemu
zaskoczeniu, pojawiła się masa nowych pomysłów, a ich
realizacja, stała się wielką przyjemnością.
Gilu już nie żyje. Tomka Cieślińskiego dopadła straszna
choroba i też już go nie ma wśród nas. Oni na pewno
chcieliby, abyśmy dalej pozostali wierni rock’n rollowi.
Dzisiaj wreszcie wiemy, czego chcemy i na co nas stać. Mamy
kupę kawałków, z których jesteśmy dumni. Dorobiliśmy się
własnego sprzętu, puściliśmy w obieg dwie płytki.
I doczekaliśmy się sporej grupy wiernych przyjaciół, dla których będziemy grać, jak długo będą chcieli nas słuchać. Grać najlepiej jak potrafimy.
W 2008 roku znów dała o sobie znać zadziorność indywidualistów z kapeli. Jezior zabrał się do domu, a jego miejsce za bębnami zajął Grzesiek Gurbała - Pastor. Przez jakiś czas było fajnie. Pograliśmy tu i tam. Z tym i z tamtym. Doszliśmy m.in. do ścisłego finału Ligi Rocka w Jeleniej Górze, pozostawiając w pokonanym polu ponad 170 kapel z całej Polski. Sporo fajnych koncertów klubowych i na trochę większych scenach.... Niby wszystko pięknie, ale nie wszystkich cieszył i mobilizował taki stan rzeczy. Kolega Pastor po prostu nie czuł, że to także jego zespół. Szkoda. Kupa roboty w piach.
Od stycznia 2010 bębny i blachy okłada w kapeli Marcin Brzostek. Dzięki uprzejmości swojej żony - Moniki, babci i kolegów ze Stupify. Że o naczelniku gminy Łazy nie wspomnę. Jak widać, żaden bębniarz w tej kapeli nie może czuć się bezpiecznie. Mamy nadzieję, że to już ostatni. Może czas zabrać się za wokalistów?...
Oto nasza historia.